piątek, 14 października 2011

SPRAWA Jerzego Jarockiego

Jeżeli Jerzy Jarocki wystawia nową sztukę, to nie ma innego wyjścia: trzeba ją obejrzeć. Kierowana tą prostą zasadą pobiegłam na początku miesiąca do Teatru Narodowego po bilet na Sprawę. Tym razem na szczęście nie spotkały mnie żadne trudności. Pamiętam, że jeżeli na poprzedni spektakl Jarockiego – Tango - nie kupiło się biletów pierwszego dnia sprzedaży, to szanse na ich dostanie były niewielkie. Mroczne wizje Słowackiego najwyraźniej aż takich tłumów nie przyciągają.
Przyszłam na Wierzbową na dziesięć minut przed spektaklem. Hol przy wejściu był wypełniony ludźmi. Czekałam cichutko pod ścianą i obserwowałam. Po chwili jakiś chłopak wszedł na schodki prowadzące do wejścia na widownie i przez jakiś czas patrzył na zebrane towarzystwo. Nikt nie zwracał na niego uwagi, dopóki nie zaczął głośno (nie tak łatwo było ich wszystkich przekrzyczeć) zwierzać się, że czasem przed snem myśli o kosmosie i jego nieskończoności. Spektakl się rozpoczął.
Weszliśmy za nim na widownię i po małym zamieszaniu związanym z zajęciem miejsc, przedstawienie kontynuowano. Usiadłam prosto, zmrużyłam oczy i wytężyłam słuch, bo wiedziałam, że tekst Słowackiego, wymaga dużego wysiłku intelektualnego. Niestety mimo  starań nie udało mi się utrzymać zaplanowanego poziomu skupienia przez całe trzy godziny trwania Sprawy.
Scena była ciemna i to mrok właśnie zdawał się być głównym elementem minimalistycznej scenografii. Aktorzy wyłaniali się z niego jak duchy. Pierwszy monolog Heliona (Dominika Kluźniak) był niezwykle magnetyczny. Zresztą nie tylko pierwszy. Dominika Kluźniak przepuściła przez siebie trudny, nieprzystępny tekst tak, jakby w niej się zrodził. Swoim pełnym przejęcia, ale kontrolowanym wzruszeniem, zaraziła nawet tych, którzy nie wiedzieli, o czym mówi.





Kiedy na scenę wchodzi Lucyfer (Mariusz Banaszek), to właściwie już z niej nie schodzi. Nawet jeżeli nie bierze czynnego udziału w akcji, to ukrywa się gdzieś za filarem, gdzieś na balkonie, by w odpowiednim momencie ujawnić swoją obecność. To on przywołuje ducha Samuela Zborowskiego (Waldemar Kownacki), który pięćset lat temu został nieprawnie ścięty przez kanclerza Jana Zamoyskiego (Jerzy Radziwiłłowicz). Konflikt między tymi dwoma postaciami jest konfliktem pomiędzy progresywnością a reakcjonizmem, pomiędzy duchem a materią. Sędzią ma być sam Chrystus. W spektaklu Jarocki ukazuje metafizykę historiozofii Słowackiego i jego przekonanie, że Polska do zbawienia potrzebuje mesjasza. Chce nim zostać Lucyfer.
Prawda jest taka, że obejrzenie spektaklu powinno być poprzedzone  solidnym przygotowaniem. Po pierwsze: należy przeczytać dramat Samuel Zborowski Juliusza Słowackiego. Po drugie: zapoznać się z ideami genezyjskimi tegoż autora, które  utwór, a  w  konsekwencji spektakl, interpretuje. Przyznam się, że to była moja kolejna heroiczna próba oswojenia się z mistycyzmem Słowackiego. Niestety jest on dla mnie absolutnie nie do strawienia.
Gra aktorska była zachwycająca. Muzyka, chór kobiet, marsz duchów – każdy element współtworzył kosmiczną przestrzeń spektaklu i wywoływał atmosferę grozy i tajemniczości. Oglądało się to z przejęciem, ciekawością i przestrachem, ale raczej bez zrozumienia.  

1 komentarz:

  1. W kwestii formalnej - Lucyfera gra Mariusz Bonaszewski, a Dominika Kluźniak wcieliła się w rolę Eoliona. I Jerzy Radziwiłowicz, nie Radziwłłowicz.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń